Cześć:) O czym będzie dzisiejszy post? Hmm... no właśnie... Chyba o tym, że nie wiem, o czym pisać. Tak. To jedyne, co mi przychodzi do głowy. Prosto, jasno i na temat. Dzień jest fatalny, chmury, fizyka, spóźniający się autobus i... brak weny! Ech, życie.
Rozglądam się wokół. O czym by tu pisać? Nic. Chociaż, nie... chyba mam pomysł. Zawsze w takich sytuacjach skutkuje krótkie opowiadanko na polski! Ech, nie mam zeszytu. Nie mam opowiadanka:(
W takim razie... Może... Właściwie nie jest to opowiadanko na polski, nie jest to również kolejnych kilka ciekawostek, ale... Myślę, że może się Wam spodobać... Co prawda, to historyjka bez zakończenia, ale popracuje nad nią:)
Rozdział
1
Ludzkości
dane jest żyć na tej, mało oryginalnie nazwanej planecie, Ziemi
już od wielu tysięcy lat. Każdy mądry stwierdzi, że wiele
tysięcy lat, to zapewne dosyć sporo czasu, a kiedy człowiek ma
dosyć sporo czasu na ogół się nudzi i wyobraża sobie, jak to
będzie w przyszłości lub też, jak to było w przeszłości. Stąd,
przez wieki powstała niezliczona ilość opowieści i opowiadań o
podróżach w czasie.
Tak.
Ten temat jest niezmiernie popularny. Bo cóż znaczy zwykła, szara
rzeczywistość w porównaniu z epicką historią osadzoną (razem z
nic niewinnymi bohaterami) w głębokim średniowieczu, zamierzchłej
starożytności lub całkiem bliskim roku 2054? Nieporównywalne. I
jakże sprzedające się.
W
związku z tym, z początku zastanawiałam się, czy jest w ogóle
sens opowiadać tego typu „bajeczkę” po raz kolejny. Po chwili
namysłu stwierdziłam jednak, że owszem. Ponieważ to MOJA
„bajeczka”, co oznacza, że jeszcze takiej, jak ona nie było (i
najprawdopodobniej nie będzie). Posłuchajcie więc:
Wszystko
zaczęło się w pewien, jakże piękny marcowy dzień, taki jak
dziś. Machina czasu, od dwóch miesięcy zalegająca w przedpokoju
nareszcie była gotowa, wszystkie przyciski awaryjne wypróbowane
osobiście co najmniej dziesięć razy – z katapultą włącznie
(stąd niewielkie pęknięcia na suficie), drzwi naoliwione, żeby
nie skrzypiały tak, jak wtedy, gdy je kupowałam od miejscowego
złomiarza, Pan Miś zapięty w fotelu drugiego pilota w ten sposób,
by nawet wybuch atomowy nie zdołał go stamtąd wyciągnąć, guma
do żucia wciśnięta w miejsce, gdzie jeszcze niedawno pojawiła się
sporych rozmiarów dziura. Spojrzałam z zadowoleniem na swoje
dzieło. Istny cud... że to wszystko jeszcze trzymało się kupy. No
nic. Nadeszła pora na tryumfalne wejście do środka i raz na zawsze
zamknięcie karty historii z datą 11.03.2015r. Przede mną tylko
przyszłość, za mną przeszłość. Teraźniejszość już nie
istniała.
Po
tym budującym i, jakże filozoficzny zdaniu, kopsnęłam się
jeszcze do kuchni po trzecią paczkę chipsów (nigdy nic nie
wiadomo) oraz po zdjęcie mojej rodzinki, wiszące na lodówce (w
razie, gdyby jednak wzięło mnie na wspomnienia), po czym z dumą
zasiadłam w fotelu pierwszego pilota (w praktyce było to
rozmontowane krzesło komputerowe, ale nazwa „fotel pierwszego
pilota” brzmi o wiele lepiej). Wcisnęłam wielki, czerwony
przycisk „START” i wstrzymałam oddech. Poczułam niezbyt
przyjemne trzęsienie, a do moich uszu dobiegł, tak jak się
spodziewałam odgłos, który brzmiał mniej więcej, jak: „Brrr!!!
Hrrr!!! Brrr!!! Hrrr!!!
Muszę
się uczciwie przyznać, że to nie była moja pierwsza próba
podróży w czasie, ale o poprzednich szkoda gadać...
Najpierw
wehikuł wybuchł.
Przy
kolejnej, zamiast w przyszłość, przeniosłam się do epoki
kamienia łupanego (wierzcie mi, nie było zbyt fajnie)
Trzecie
podejście było najbardziej udane, ale niezbyt efektowne.
Przeniosłam się bowiem o pięć minut wstecz po tym, jak mój brat
złamał palec, ale i tak na nic się to zdało. Palec został
złamany, bo w momencie, gdy miałam powiedzieć, żeby nie schodził
po schodach, bo są śliskie, zakrztusiłam się pitą właśnie kawą
i szansa przepadła...
Ale
to nie ważne. Teraz miało być inaczej. Ja, Katarzyna M., we
własnej osobie, miałam się właśnie zapisać na zawsze w historii
ludzkości, jako ta, która okiełznała czas. Podróżniczka Wśród
Epok i Dziejów Świata.
Ustawiłam,
z niemałym wysiłkiem zegar na szóstą rano, dnia 5 lipca 1410 roku
(chciałam się załapać na Bitwę pod Grunwaldem). Niestety, jak
każda praca, również podróże w czasie niosą ze sobą pewne
ryzyko zawodowe. Tym razem dało ono o sobie wyraźnie znać. Wehikuł
zamrugał, zaburczał jakimś głębokim basem. Furknął, kichnął
i wydał dźwięk podobny do... a zresztą, nie ważne. Potem
ponownie kichnął, jeszcze raz zatrząsł się i zamrugał. Włączyły
się niektóre alarmy (po jakiego grzyba ja je montowałam? Tylko
stresują człowieka!). Wreszcie zgasł. Bez ostrzeżenia, czy hasła:
„Brak paliwa”. Zwyczajnie wykorkował w samym środku mojej
podróży w czasie!
Poczułam
jak krew uderza mi go głowy. No nie! To było zwyczajnie chamskie i
bardzo niesprawiedliwe z jego strony! Jak mógł?! Z ogromną
złością, za to bez zachowania jakichkolwiek środków ostrożności
kopniakiem otwarłam wejściowy właz.
Od
razu uderzyło mnie w twarz rześkie powietrze poranka... Chwila?!
Poranka?! Rozejrzałam się ze zdumieniem. Hmmm... zdecydowanie coś
tu nie grało. Zawsze wydawało mi się, że przedpokój mojego domu
przypomina z grubsza przedpokój zwyczajnego, szarego domu, a nie
kwitnącą łąkę. Tak. Coś musiało nie wyjść...
Dopiero
teraz z lekkim wahaniem spojrzałam na zegar. Wskazywał szóstą
rano, dnia 5 lipca 1415 roku. Przyjrzałam mu się jeszcze raz, po
czym pokiwałam z politowaniem głową. „I po coś ty go kupowała
na wyprzedaży, idiotko?” - pomyślałam ironicznie. - „Machnął
się aż o pięć lat, a bitwa, no cóż, przepadła.” Tak. Ale to
nie było jedynym problemem. Gorszym był fakt, iż paliwo, jednak
się wyczerpało – zostałam więc z głupią miną na łące
dokładnie 600 lat przed tym, jak dostałam pałę z fizyki. Nie,
żebym tęskniła za tą pałką, ale przyszło mi do głowy, że w tej
epoce raczej nie znajdę stacji benzynowej. No. To był problem.
Usiadłam nieco załamana na progu mojej machiny i podparłam się
rękami pod brodę. Nie miałam absolutnie żadnego pomysłu, jak
wybrnąć z tej niecodziennej sytuacji.
Wiem,
że to może nieco dziecinne, ale po chwili namysłu stwierdziłam,
że mogę przecież najspokojniej w świecie zostawić na jakiś czas
ten frapujący temat i zająć się czymś innym. „Carpe diem
(ciesz się dniem)” -
pomyślałam, by przekonać do tego pomysłu samą siebie. - „W
końcu, trafiłam tam, gdzie chciałam... no prawie tam. Co stoi na
przeszkodzie, by nieco pozwiedzać?” Jak to mówią, „tonący
brzytwy się chwyta”, więc taki plan wydawał się dosyć
przyzwoity. Pójść, trochę się rozejrzeć, powdychać
średniowieczne powietrze, a potem znów usiąść na tyłku i
przemyśleć od nowa problem.
Wstałam
z odrobinę raźniejszą miną. Pozwiedzać. Zawsze o tym marzyłam!
Zamki, a raczej do połowy rozwalone ruiny są super, ale zobaczyć
taką twierdzę w czasach świetności, w pełnej krasie?! To będzie
coś! Rozejrzałam się, w poszukiwaniu pierwszej zdobyczy. Niestety,
pole, czy też łąka, jak kto woli, ciągnęła się jak okiem
sięgnąć i nigdzie nie widać było żadnej monumentalnej,
kamiennej budowli. Eh, życie nie jest fair...
Nagle,
wydało mi się, że widzę jakiś kształt poruszający się od
wschodu w moją stronę. Kształt przybliżał się i rósł z każdą
chwilą. Wytężyłam wzrok. Czyżby...? Nie, to niemożliwe... A,
może jednak...? Zamrugałam, upewniając się, że to, co widzę,
nie jest zjawą. W kierunku mojego wehikułu i mnie pędził w
galopie najprawdziwszy w świecie rycerz! Teraz nie miałam już
wątpliwości. Tak! Średniowieczny wojownik z krwi i kości pędził
w moją stronę! Przyjrzałam mu się z rozmarzeniem. Wyglądał,
jakby ubrany był w czyste światło. Na jego zbroi tańczyły
słoneczne promienie, mieniąc się kolorowo... Moment! Od pędził w
moją stronę! Czy to na pewno dobrze?! Zawahałam się. A jeśli nie
ma dobrych... tj. zacnych zamiarów? Co wtedy? Obejrzałam się za
siebie. Nie było odwrotu, ani drogi ucieczki. Tylko naga równina,
na której delikatnie mówiąc, ciężko się ukryć.
Rycerz
zahamował gwałtownie przed moją machiną i przyjrzał się mi z
niekrytym zdumieniem oraz lekką naganą w oczach (no tak, w
spódniczce mini musiałam się prezentować dosyć kiepsko).
- Witaj.
- rzekł. Stwierdziłam, że ma bardzo ładny głos.
- Siemka.
- odparłam, lecz widząc jego zmieszanie uzupełniłam szybko: -
yyy... to w moich stronach znaczy, witaj.
- Siemka...
- powtórzył zaintrygowany na wpół do siebie, na wpół do mnie.
Musiałam się powstrzymać, by nie parsknąć śmiechem.
"Chyba go polubię." - pomyślałam.
- Co cię tu sprowadza... - zlustrował mnie jeszcze raz od stóp do głów. - cna niewiasto?
- Co mnie tu sprowadza? - zastanowiłam się chwilę, w głowie panicznie szukając odpowiedzi. - Otóż, sprowadza mnie tutaj...
Spojrzał na mnie wyczekująco.
- Przybyłam tu, by... by... znaleźć rycerza o imieniu Mieszko. - wypaliłam wreszcie, założywszy, że w czasach, w których się znalazłam istnieje duże prawdopodobieństwo spotkania kogoś, o tym imieniu, a o inne, sensowniejsze rozwiązanie zadbam później.
- Rycerza imieniem Mieszko? - spytał zdziwiony. - Ja nazywam się Mieszko.
"Pudło!" - pomyślałam ze złością. Nie chciałam znaleźć jakiegokolwiek Mieszka tak szybko.
- Ty jesteś Mieszko? - w moim głosie chyba odbiła się niechciany zawód.
- Owszem. Czy to mnie szukasz?
Sytuacja stawała się niezręczna.
- Należysz do rycerzy króla Jagiełły? - upewniłam się.
- Nie inaczej.
Zdobyłam się na uśmiech.
- Co za ulga! W rzeczy samej, szukałam właśnie ciebie.
Teraz pytanie o powód wizyty wydawało się już nieuniknione. Niestety, pomyliłam się jednak, licząc, że je zada. Natomiast to, co zrobił, było o wiele gorsze.
- A ten potwór za tobą, można wiedzieć, co to jest? - wskazał na mój wehikuł.
jaga70.blog.onet.pl