Dziś post w zupełnie innym stylu - łatwiejszy, bardziej codzienny, odrobinkę zalatujący elfami:) Pytanie na rozgrzewkę: czytacie książki? Mam nadzieję, że tak (jeśli nie, to w ogóle weźcie wyjdźcie z tej strony!). Czy identyfikujecie się z którymś z bohaterów niedawno przeczytanej książki/kiedykolwiek przeczytanej książki? Znów mam nadzieję, że tak. Ja osobiście identyfikuję się z co najmniej jedną postacią niemal każdego tomu, jaki dane mi było przeczytać. I w większości nie jest to główny bohater, tylko postać drugoplanowa, a czasem wręcz epizodyczna. Moim zdaniem to fajny mechanizm, pomagający w czytaniu - jeśli nie interesuje mnie całość, to interesują mnie chociaż losy tej konkretnej osoby.
Na ogół więc wszystko jest w porządku. Akcja leci sobie swoim torem, nasz ulubiony bohater pędzi za nią, dokonując spektakularnych (na miarę opowieści lub tylko na jego miarę) czynów. Po jakimś czasie następuje rozwiązanie, dobro zwycięża, powraca wszelka szczęśliwość, a nasz ulubiony bohater oblewa z przyjaciółmi zwycięstwo. Super. Tak właśnie powinno być. Ale... czasem nie wszystko kończy się "happy endem"... I nie mówię tu o klęsce sił światłości, którym przewodzi główna postać. Nie. Na pozór wszystko jest w porządku. Zło pokonane i tak dalej. Problem jest taki, że niestety, gdzieś po drodze GINIE NASZ ULUBIONY BOHATER. Ginie! Jak to możliwe?! Przecież on miał przeżyć! Musiał przeżyć! W końcu, jest naszym ULUBIONYM BOHATEREM. Co z tego, że dobro odniosło zwycięstwo? Że większość ocalała i świętuje? Przy stole brakuje jednej osoby... I jeden kufel piwa pozostał bez właściciela... Nie ma naszego ULUBIONEGO BOHATERA. Nie ma! Jak to możliwe? Jak...?
Nie wiem, czy kiedykolwiek mieliście taki problem, ale ja mam go akurat teraz. I szczerze mówiąc, odbiera to sporą część frajdy z faktu ukończenia książki. Bo co z tego, że brnęłam przez jej 400 stron, przygryzając wargi przy nudnawych opisach. Co z tego? Przeczytałam tylko po to, by dowiedzieć się, że ten, któremu najmocniej kibicowałam zginął?! Nie!!! Tak nie może być...
samequizy.pl |
A teraz już na poważnie (ukradkowe otarcie łzy z oka). Zakończenie opowieści to bardzo ciekawa sprawa (bo zakładamy, że nasz ulubiony bohater umiera ok. 400 strony, a nie ok. 40). Wiele zdań słyszałam na ten temat, ale najbardziej przekonuje mnie to:
Pamiętaj, że czytelnik wcale nie oczekuje, by zakończenie było szczęśliwe, lecz – satysfakcjonujące.Satysfakcjonujące? Czyli? Myślę, że chodzi tu o to, jakiego zakończenia wewnętrznie domaga się czytelnik. I jakie wydaje się logiczne, zważywszy na wcześniejsze wydarzenia. Przykład? Nie wiem, jak Wy, ale ja w pełni czułam się ukontentowana zakończeniem "Gladiatora". Główny bohater ginie, owszem, ale jest to mimo wszystko szczęśliwsze od wizji jego, jako nieszczęśliwego tułacza po ziemi, może i sławnego, ale bez rodziny, a więc tego, co kochał. Do przyjęcia są również inne zgony, mniej ważnych postaci. Nie gniewam się, że w "Powrocie króla" ginie król Theoden. Nie denerwuje mnie, że w drugiej części "Narnii" bohaterowie wracają po wielu latach i nie żyją już ich przyjaciele (bobry, Pan Tumnus). Nie. Jakoś mnie to nie wzrusza.
Pojawia się zatem pytanie, dlaczego? Dlaczego niektóre zgony nas nie frustrują, a inne owszem (i to aż za bardzo)? I tu wracamy do początku, czyli do identyfikowania się z bohaterem. Jeśli ginie postać, której los był ci obojętny, cóż z tego? Jeśli jednak ginie twój ULUBIONY BOHATER sprawa przedstawia się zupełnie inaczej... Wniosek? Strzeżcie się pisarze! Nie ważne jest to, czy główny bohater zwycięży, ważne jest, czy zwycięży ulubiony bohater czytelnika. Bez tego, nawet świetnie napisana książka będzie dla niego jedynie smutnym rozczarowaniem. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że każdy czytelnik ma swojego odrębnego, ulubionego bohatera, więc jedynym sposobem, by uniknąć jego frustracji jest pozostawić wszystkich przy życiu. Albo, jak George Martin ("Gra o Tron") zabić wszystkich:) To też jest sposób...
www.filmixer.pl |
ksiazki.polter.pl |